|
30.11.2006 (Dzień sześćdziesiąty pierwszy)
Dziś ostatni dzień listopada, a także
ostatni dzień naszego pobytu we Włoszech. Wstaliśmy rano, dopakowaliśmy
resztę rzeczy, obeszliśmy nasz apartament i o 8:25 wyszliśmy. Paolo już
na nas czekał. Dostaliśmy od niego suweniry: likier cytrynowy i torcik
z owoców kandyzowanych. Oddaliśmy karty do pokoju i pojechaliśmy
na uniwersytet. Tam wzięliśmy się na pracę, która raczej
polegała na przeglądaniu internetu. O 12 zjedliśmy ostatni obiad we
Włoszech. O 14:30 spotkaliśmy się z Paolem na spotkanie podsumowujące
nasz pobyt i naszą pracę. Umówiliśmy się na 16:45 na wyjazd z
uniwersytetu na lotnisko. W międzyczasie pożegnaliśmy się ze
wszystkimi, zebraliśmy rzeczy, odwiedziliśmy toalety, łazienki i co
jeszcze. Kiedy nastała 16:45 razem z Paolem zebraliśmy się do
samochodu. Po drodze pożegnaliśmy jeszcze pare osób i ruszyliśmy
w kierunku Fiumicino. Nie wjechaliśmy jeszcze na obwodnicę Rzymu, jak
utnęliśmy w korku. Ciągneliśmy się niemiłosiernie wolno. Zacząłem się
martwić czy się wyrobimy. Chciałem nawet zaproponować, żeby nas Paolo
wysadził przy stacji Roma Tuscolana, a my dojedziemy pociągiem, co
wyszło by pewnie szybciej. Jednak korek się zrobił mniejszy i
ruszyliśmy szybciej. Dojechaliśmy. Paolo postawił samochód na
zakazie zatrzymywania i kazał nam się odprawić i wrócić
powiedzieć, czy wszystko jest w porządku. Tak tez było. Odprawiliśmy
się. Moja walizka ważyła 28.8kg, a Daniela 16. Na szczęście nie
musiałem nic dopłacać. To mogłoby mnie zruinować. Wróciliśmy do
Paola. Pożegnaliśmy się z nim. Wymieniliśmy grzeczności i w ten
sposób się rozstaliśmy. Jeszcze tylko zakupy w strefie
wolnocłowej, odszukiwanie naszej bramki i czekamy na wejście do
samolotu. Razem z nami czekał o. Konrad Hejmo,
postać dość często opisywana w prasie jakiś czas temu. Do samolotu
jechaliśmy jednak autobusem. W autobusie naliczyłem 18 osób,
plus 5 w drugim kursie, a więc około 23 osób + załoga. Samolocik
był bardzo mały. Szybko wystartowaliśmy. Pod nami widać było oddalające
się lotnisko, wybrzeże, plażę w Ostii. Potem samolot zatoczył koło i
leciał nad samym Rzymem. Widać było stację Termini, S. Pietro,
Koloseum. Ładnie. Całe Włochy pokryte były świecącymi latarniami,
które tworzyły dywany światła. Potem za niebawem widać było
wschodnie wybrzeże, morze i za chwilkę Chorwację. Tam już świateł było
mniej i raczej występowały one tylko na wybrzeżu. Nad Polską było
podobnie. Mijaliśmy Łódź (najprawdopodobniej) z prawej strony,
nad która widać było łunę. Nad Warszawę nadlecieliśmy od strony
Piaseczna, a samo dotknięcie ziemi było bardzo lekkie i wręcz
nieodczuwalne. Potem krótka kolejka do odprawy paszportowej i
oczekiwanie na bagaż. Udało się. Nic się nie stłukło.
To koniec naszego wyjazdu.
Włochom, Rzymowi mówimy Arrivederci. Może jeszcze tam wrócimy.
|
|