Co nowego | Mieszkanie | Galeria | Praca | Kontakt
   

4.10.2006 (Dzień czwarty)

Dziś był dzień jak każdy widział. Paolo, z góry to przewidział. Kiedy rano tuż po szóstej wstawaliśmy z naszych łóżek nie czuliśmy naszych nóżek. Szybko wannę zaliczylim, twarze i uszy ogolilim, na śniadanie pospieszylim. Na śniadaniu dobrzy ludzie przyksnerzyli nam w tej budzie. Dwa suchary, miód i dżemik, ice tea mały pojemnik, zakończone mocną kawą, były dziś poranną strawą. Dalej metrem szybko prosto, a na koniec niezłym szusem trasę skończyliśmy autobusem. Na uczelni w mig byliśmy na dziesiąta dotarliśmy. Nasza praca niby wryta, wnet ruszyła z kopyta. ADS'ik odpalony i wzmacniaczyk już zrobiony. Plan nasz właśnie  rozpoczęty, cel niebawem osiągnięty. Paolo dał nam ku temu kilka wskazówek, żebyśmy nie mieli po co szukać potem wymówek. Gwałtu rety, przyszła pora - na obiad, a więc finita lavora. Z Paolem sałtki spożyliśmy i niby się najedliśmy. Potem było już normalnie. ADS'ik, w nim grzebanie, aż tu wybiła godzina siedemnasta, pora wrócić nam do miasta. Wsiedlim znowu my w dwudziestkę, by do metra dotrzeć wreszcie. W metrze jednak burczały nam brzuchy, więc udaliśmy się na zakupy. Po sześć euro wydaliśmy ale się najedliśmy. Aż nas zastała nocna pora i mówimy CIAO LAVORA.

Tak jak napisałem pod natchnieniem, Daniela i mojej głupawki, dzień minął normalnie i szablonowo. Rano przy goleniu zaciąłem się w ucho. Nie odpowiadam na maile z zapytaniem jak to się stało. Poszliśmy na śniadanie. Dziś było skromniejsze niż wczoraj. Tym razem tylko dwa suchary, miód, dżem, ice tea i pół łyka kawy w plastikowym naparstku. Nie damy się wziąć głodem. Wróciliśmy do pokoju bo nie mogłem zatamować krwi, a poza tym musiałem zaprać koszulę. Udało się wszystko sprać i wysuszyć suszarka hotelową. Potem szybko do metra i w Anaginie do autobusu. Panuje tu pewien zwyczaj autobusowy. Stoją np. 3 autobusy danej linii i ludzie wsiadają do każdego z nich. Po ilości osób w każdym z nich można wywnioskować kiedy on odjeżdża. My wybraliśmy ten, w którym były miejsca siedzące. Pojechaliśmy jako ostatni ale dojechaliśmy niewiele później niż autobus, który ruszył chwilę przed nami.
Dziś troszkę padało. Po mimo padających kilku kropel na krzyż i dość wysokiej temperatury niektórzy chodzili w kurtkach, a prawie wszyscy z parasolami. Znowu byliśmy odmieńcami.
W naszym laboratorium usiedliśmy do ADS'a i coś nam zaczęło działać. Przeglądaliśmy dokumentację i poczuliśmy, że jednak ma nam szansę coś wyjść. W międzyczasie załatwiłem troszkę spraw związanych z pracą na PW. Jak w zegarku o 13:30 przyszedł Paolo wyciągnąć nas na obiad. Miejsce, w którym byliśmy dzisiaj, tak jak i wczoraj to wydziałowa "stołówka", choć lepiej pasuje określenie bar. Burdel tam jest taki, że mnie aż skręca. Stołowanie się tam polega na tym, że po wejściu podchodzi się do lady gdzie stoi wystawione jedzenie. Wybiera się co się chce. Podchodzi się do kasy przy ladzie na przeciwko i płaci się: makaron z sosikiem 2 euro, mięsko z bułką lub frytkami 3.5 euro, woda 0.5 euro, sałatka z bułką 3 euro, kanapka "rozmaitości" 2.5 euro. Potem podchodzi się do tej lady co się wcześniej przy niej już było wybierać jedzenie i przedzierając się przez tłum ludzi, którzy rozglądają się lub odbierają jedzenie dopychamy się do pana, który nam podaje na tacy, to za co zapłaciliśmy. Nie ma tam kolejki, jest za to wolna amerykanka. W końcu dostałem. Sałatka z krewetkami, pół bułki, kanapka rozmaitości z mięsem kurczaka i woda. Do tego zapakowane hermetycznie sztućce i serwetka. Jedzenie oczywiście w opakowaniach jednorazowych. Usiedliśmy przy usyfionym resztkami po innych stołujących się stoliku i w ciszy własnych myśli konsumowaliśmy zawartość tacy (bez plastikowych opakowań oczywiście). Po obiedzie, który o dziwo nasycił mnie wróciliśmy do pracy. Szło dalej bardzo dobrze. Koło 17 nasz zegar biologiczny kazał nam jednak udać się do domu. Idąc korytarzem spotkałem niejakiego Mauro Ferrari'ego, znajomego ze Szkoły Letniej 2004 z Brna. Rozmowa była krótka i nieco kwadratowa. Jednak co by tradycji stało się zadość przywitaliśmy się na misia w południowoeuropejskim stylu. Mauro  urzęduje dwa pokoje dalej od nas i powiedział, że wiedział o tym, że przyjedziemy w październiku. Nie przyszedł do nas jednak wcześniej. Słowiańskie zwyczaje tu nie są najwyraźniej w modzie :). Pojechaliśmy do domu. Mieliśmy miejsca w klimatyzowanym autobusiku, a potem w rozklekotanym pociągu metra. Zostawiliśmy rzeczy w hotelu i poszliśmy na poszukiwania sklepu. Skromne śniadanie i lekki obiad dały się we znaki. Znaleźliśmy sklep. Coś w stylu Żabki, czy małego SAM'u. Wybór niewielki, ale zawsze coś. Zakupiliśmy zatem napoje na wieczór (bezalkoholowe), szynkę parmeńską i jedyne pieczywo jakie było dostępne, czyli chleb tostowy. Wróciliśmy do pokoju i zjedliśmy małe co nieco.
Daniel przy konsumpcji
Daniel przy konsumpcji
Obiekt konsumpcji
Obiekt konsumpcji
Teraz leżymy i odpoczywamy po trudach całego dnia. Dziś już chyba nic więcej się nie stanie, co by było godne opisania.
Jutro postanowiliśmy zrobić wszystko by dotrzeć na uniwersytet koło 9. Wcześniej zacząć i wcześniej skończyć. Może to nam się uda. Poza tym w końcu trzeba coś pozwiedzać i porozsyłać kartki.
Przez te kilka dni, które jestem tutaj nachodzi mnie często pewna myśl. Zastanawia mnie celowość i skutki używania do jedzenia w miejscach, w których byłem do tej pory, jednorazowej zastawy i sztućców, do tego też hermetycznie zapakowanych. Higiena jest zachowana. Wyjałowione organizmy to pewnie tu codzienność. Tanio też pewnie jest. Ale ja ciągle mam przed oczyma tą górę śmieci z tych wszystkich opakowań. Poza tym, to okropne, co posiłek to w plastiku. Wydobywam z siebie moje wewnętrzne FUJ.
Dziś nie będę siedział w łazience nad komputerem.
Dobranoc. Dziękuję za uwagę.


   


Powered by:  statystyki www stat.pl    Nvu   Asus